Ojciec był nauczycielem. Grał na fortepianie. No, może „grał” to za dużo powiedziane, ale na tubie w orkiestrze dętej rzeczywiście grał. Dziadek związany był z orkiestrą „sokolską” w Zagórowie. Mama też „coś” potrafiła grać na skrzypcach. Mnie, najstarszego syna, postanowiono również nauczyć muzykowania. Na początek na skrzypcach, bo skrzypce w domu były. Miałem wówczas 6 lat. Ale doskonale pamiętam skrzypienie drzwi, kiedy pierwszy raz pociągnąłem smyczkiem. I wtedy rodzice załatwili mi akordeon. Załatwili, bo wówczas nic nie można było kupić, trzeba było załatwić.  No więc załatwili mi osiemdziesięciobasowy akordeon, „Migma” z NRD, klawiszowy.


Ryszard J. Piotrowski (luty 2014 r.). Zdjęcie – Zdzisław Siwik

Mnie, drobnego sześciolatka, ubrano w ten akordeon, nie zważając na proporcje. Ciężar instrumentu przeważył i razem z nim wpadłem pod łóżko. Ojciec orzekł: - Jesteś jeszcze za mały! Po czym dodał, chowając instrument: - Nie waż się go ruszać! Nie przypuszczał jednak, że dziadek bardzo lubił widzieć mnie z akordeonem. Kiedy ojciec i mama byli w pracy, dziadek zakładał mi akordeon i śpiewał:

Córuś, córuś, co ty ode mnie chcesz
Buciki nowe stoją gotowe
Tylko sobie weź (bis)

To pierwsza melodia, którą zapamiętałem… Dziadek śpiewał, także na przykład kolędy, a ja kombinowałem coś na klawiaturze. Doszedłem do tego, że sam (!) nauczyłem się lewa ręką dobierać bas i grać prawą.

Aż przyszedł czas Bożego Narodzenia, śpiewania kolęd. Ni stąd, ni zowąd dziadek zaproponował: - A może wnuczek by zagrał? Na akordeonie! Spociłem się ze strachu, bo przecież ojciec zakazał brać instrument do rąk. Jak się teraz dowie… Ale dziadek spokojnie: - Ty się mały nic nie bój… I przyniósł instrument.

- No, co też tata… - żachnął się ojciec.
- Ty, synu, nic nie mów – uspokoił go dziadek.

I zaczął dziadek śpiewać a ja grać. W ten sposób konspiracja z dziadkiem i babcią, też wtajemniczoną, ujrzała światło dzienne. Ojciec, nie ma co ukrywać, zdumiony, zawyrokował: - Skoro tak, to trzeba ci nauczyciela znaleźć.

Eugeniusz Jasiński, kapelmistrz orkiestry dętej OSP w Zagórowie, był moim pierwszym nauczycielem. Zaczęliśmy regularne lekcje w 1972 roku. Po pięciu latach pan Eugeniusz powiedział:

- Już więcej na lekcje nie przyjdę, bo więcej umiesz, niż ja. Mnie też zapał do grania jakby się zmniejszył. Granie gam, sonatin, etiud stało się… nudne. Oświadczyłem ojcu:

- Tata, już się nie będę uczył grać.
- Dlaczego? – pyta ojciec.
- Bo już mi się nie chce.
- A co ci się chce? - dopytywał.
- W piłkę bym pograł…

W ojcu się zagotowało. – Wydaliśmy pieniądze, bo chciałeś grać. Jak zacząłeś, musisz naukę skończyć. Nie ma innej możliwości – wycedził, dodatkowo zapowiadając, że będzie na lekcje przyjeżdżał. I przyjeżdżał. Siadał, rozkładał gazetę, nic nie mówił. Z tego czasu doskonale pamiętam co i kiedy ćwiczyłem, w którym podręczniku była zapisana etiuda. Dzięki uporowi i konsekwencji ojca pokonałem drogę między „mi się nie chce” a radością, że „coś wychodzi”.  Kiedy pan Jasiński powiedział, że przestanie mnie uczyć, strach mnie obleciał, bo co ja teraz zrobię! Teraz zacząłem się czuć, jakbym zdobył Mount Everest! Zwłaszcza, że instrument cieszył się popularnością a ja zacząłem być postrzegany jako ten, który potrafi grać. Zauważyli to także koledzy.

W Szkole Podstawowej w Zagórowie był zespół młodzieżowy „Jacy tacy”. Koledzy grali na saksofonach. Ja musiałem szybko nauczyć się grać na… fortepianie. Sam! Jak? Podpatrując innych. Pani Bądkowska uczyła nas języka rosyjskiego. Podobało mi się, jak akompaniując na pianinie uczyła nas rosyjskich piosenek. Musiałem tylko (!) przestawić ręce z klawiatury akordeonowej na fortepianową. Zostałem przyjęty do zespołu.

Brakowało mi repertuaru. Było już jednak radio a w nim w każdy wtorek i piątek grał Zespół Akordeonowy Tadeusza Wesołowskiego. Grali głównie utwory ludowe. Dla mnie to był zespół… szalony. W sensie – wysublimowany, finezyjny, czytelny… Kiedy ich słuchałem, to dopiero „mi się chciało”. Udało się jakoś kupić ich nagrania płytowe. Na winylu. A ponieważ w domu był już adapter, słuchałem tych utworów od rana do wieczora i próbowałem, naśladując, grania wszystkich dźwięków, utrzymania tempa, płynności. Zaczynałem się zastanawiać, co zrobić, by przy zachowaniu maksymalnej ekonomii ruchu, uzyskać zwiewność. Nikt wówczas nie był w stanie mi pomóc. Na dodatek byłem uparty. Teraz to ojciec przychodził i nagabywał: - Może byś w piłkę poszedł pograć. Może bym i poszedł, ale próbowałem nuty zapisywać, ze słuchu. I to, a nie piłka, mnie pochłaniało…

Mając 17 lat, trafiłem do zespołu weselnego. Na skrzypcach grał mój wujek, ponad 80-letni, Marceli. Na bębenkach Andrzej Nowicki, też mający ponad 80 lat. Pierwszy raz, gdzieś około 4 rano, gdzie stanąłem, tam zasypiałem. Miałem tylko jedno marzenie – żeby przetrwać, przetrwać… Na szczęście Nowicki był gadułą i kawalarzem. Lubianym zawodowym malarzem pokojowym, który potrafił ludzi na weselach bawić.

W Zagórowie był zespół „Echo”. Dwa saksofony plus perkusja. Saksofoniści byli dobrzy, mieli nutowe opracowania niemieckie. Potrzebowali akordeonisty. I mieli 12-watowy mikrofon. Przy takim sprzęcie na Sylwestra bawiło się 500 osób! Bez wrzasku, bez walenia po uszach. Bawiący się nie tylko potrafili przy naszej muzyce rozmawiać (!), niekoniecznie przekrzykując, jak dzisiaj, didżeja, potrafili także tańczyć. Jak graliśmy walca, to było wiadome, że tańczący tworzą pary, że wirują w jednym kierunku, a jak kierunek zmieniają, to też było wiadomo kiedy.

Kiedy trafiłem do Technikum Drogowego w Poznaniu (ukończyłem je jako technik budowy dróg i mostów kołowych), przez pięć lat kierowałem szkolnymi zespołami muzycznymi. Akordeon był ich podstawa, ale również pianino. Raz zagrałem nawet na saksofonie tenorowym. Wcześniej na sax tenorze próbowałem w orkiestrze OSP Zagórów; tam także próbowałem gry na trąbce.

Prawdziwa szkołę muzykowania dostałem w wojsku. Najpierw w Świecku, w szkółce podoficerskiej, szybko trafiłem do zespołu grającego dansingi w wojskowej kantynie, grającego także w miejscowym Domu Kultury. W niedzielę, po dansingu, byłem nietykalny, nawet jedzenie przynoszono mi do łóżka… Ale zajęć w terenie nie odpuszczano. Po pół roku w Szczecinie, już jako kapral, w klubie prowadziłem zespół muzyczny, grając w pułku. Po kolejnym pół roku trafiłem do orkiestry reprezentacyjnej Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy. Grałem na saksofonie tenorowym. Kapelmistrzem był kapitan Kazimierz Hilla. To on zaproponował mi założenie zespołu muzycznego, złożonego z muzyków orkiestry i załatwił pierwsze wesela. Zasada byłą taka: za granie pół należności trafiało na konto orkiestry, pół dla zespołu. Założona nam nawet książeczki oszczędnościowe, na które wpłacane były „wynagrodzenia”. Na koniec służby trochę się tego uskładało…

Jeszcze przed wojskiem pracowałem (jako, przypomnę technik budowy dróg i mostów kołowych) w Zarządzie Wojewódzkim Zrzeszenia Ludowe Zespoły Sportowe w Koninie, z siedzibą w Turku. Po wojsku, po dwóch latach, wróciłem na dawne miejsce. I już miałem swój zespół: „TAKTON”. 1 sierpnia 1979 roku zmieniłem pracę; już jako muzyk trafiłem do Miejskiego Domu Kultury w Słupcy. To wtedy zaczęła się historia zespołu, dzisiaj nazywającego się Koniński  Kameralny Zespół Akordeonowy.   

REKLAMA:

Relacje

Zapowiedzi

Partnerzy KDK