Nazywał się Henryk Przybylski, był murarzem z zawodu, z zamiłowania akordeonistą. Akordeonistą samoukiem. Wieczorami siadał na ławeczce przed domem i grał. Ile się nauczył, ile czuł - grał. W naszym Gostuniu, wsi położonej między Ostrowitem i Giewartowem, było dwóch akordeonistów, ale to granie pana Przybylskiego słychać było w naszym domu, oddalonym o pół kilometra. Grał to, co było ówczesnymi hitami: „Szła dzieweczka do laseczka”, „Cyt, cyt”, „Biedroneczki są w kropeczki”… Tym jego graniem, a właściwie brzmieniem akordeonu, byłem zafascynowany. To są moje najwcześniejsze wspomnienia muzyczne, sięgające lat pięćdziesiątych minionego wieku – mówi Eligiusz Kawa, jeden z pierwszych członków późniejszego Konińskiego Kameralnego Kwintetu Akordeonowego.


Eligiusz Kawa (w środku z akordeonem) podczas zajęć zespołu instrumentalnego „Kaskada” w świetlicy internatu Liceum Pedagogicznego w Morzysławiu (1964 r.); obok: Mieczysław Kasprzyk – klarnet, Jan Hałas – gitara, Jan Jankowski – saksofon, Janusz Roszak – perkusja. Zdjęcie – z archiwum Eligiusza Kawy

Długo nie miałem własnego instrumentu. W naszym domu żyło się więcej niż skromnie. W tym czasie ważniejsze było kupienie pralki „Frania”, niż akordeonu. A przecież miałem sześć sióstr. Mama nami się zajmowała, tylko tata pracował. Dla mnie, chłopaka 8-10-letniego, sukcesem było, że mogłem, po długich podchodach, stanąć koło pana Przybylskiego i z podziwem, zdumieniem i zazdrością patrzeć, jak gra… Ja miałem do dyspozycji jedynie miech od akordeonu, który znalazłem na strychu u dziadka. Wawrzyniec, tak miał na imię mój dziadek, był stolarzem i złotą rączką. Mało, że wszystko potrafił w swoim warsztacie stolarskim zrobić, to jeszcze wszyscy ze wsi przychodzili do niech pożyczać narzędzia oraz… rower, bo tylko on we wsi rower posiadał. Dziadek kiedyś na harmonii grał; to był polski instrument, tak zwana dwurzędówka. Rozciągając miech, który po niej pozostał, udawałem, że gram na akordeonie.

Był rok 1969, skończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej. Rodzice kupili mi akordeon. Mocowałem go do roweru i jechałem 4 kilometry na lekcje do Ostrowitego. Mój pierwszy nauczyciel akordeonu mieszkał przy miejscowej szkole podstawowej. Z tej nauki nic nie wyszło. Nauczyciel brał mój akordeon i grał, ja mogłem się tylko patrzyć. Po pół roku takiej „nauki” ojciec się zdenerwował i załatwił mi lekcje u organisty parafii w Ostrowitem. Terminowanie u pana Szumańskiego zacząłem w 1960 roku. Po pięciu miesiącach mój nauczyciel powiedział ojcu: „Eligiusz dobrze rokuje!”.

Po podstawówce rodzice posłali mnie do Liceum Pedagogicznego w Morzysławiu (wtedy Morzysław był osobną miejscowością, a nie, jak dzisiaj, częścią Konina). Problem w tym, że tutaj instrumentem wiodącym były skrzypce. Cóż, niech będą skrzypce. Najważniejsze, że poznałem nuty, potrafiłem je czytać. Pomału sam zacząłem przekładać je ze skrzypiec na akordeon. Okazało się wkrótce, że ta praca zaowocowała…

Po pięciu latach nauki w Morzysławiu trafiłem do Studium Nauczycielskiego w Łowiczu. I tu już mogłem wybrać akordeon. Uczył mnie Jan Lach. Ciekawa postać. To nie był zawodowy akordeonista, ale potrafił uczyć, zachęcić i wszystko zorganizować. Z takim nauczycielem chciało się pracować. Po dwóch latach zaliczyłem wszystkie egzaminy i zacząłem pracę jako nauczyciel muzyki. Na początku w Szkole Podstawowej w Giewartowie (byłem w niej rok), potem w Szkole Podstawowej nr 1 w Słupcy i w Studium Wychowania Przedszkolnego w Morzysławiu. W tym czasie rozpocząłem studia w Wyższej Szkole Nauczycielskiej w Bydgoszczy. Dopiero w czasie dwuletnich studiów uzupełniających w Zgierzu, gdzie była filia Uniwersytetu Łódzkiego, poznałem, co to znaczy grać na akordeonie. Uczył mnie nieoceniony Mieczysław Mikołajczyk. To był super-akordeonista. Na Uniwersytecie Łódzkim obroniłem magisterium. To później pozwoliło mi, między innymi, być także nauczycielem akademickim w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Koninie, do sierpnia 2013 roku.

Wszystko, co robiłem, przybliżało mnie do akordeonu, do muzykowania w zespole. Doskonale pamiętam czas, a był to czas przebojów zespołów Filipinki, Alibabki, kiedy muzykowaliśmy z siostrami. Moje sześć sióstr ładnie śpiewało. Ja grałem na akordeonie. Było radośnie. Zresztą – do dzisiaj trzymamy znakomite kontakty, co najmniej raz w roku wszyscy się spotykamy i nadal jest radośnie.
Był czas, gdy mieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym w Bursie Szkół Zawodowych w Słupcy. Żona dostała tam pracę jako wychowawca. Ja grałem w zespole jako akordeonista. Obskakiwaliśmy wesela, zabawy… Poza akordeonem zacząłem grać na organach elektronicznych; to wtedy pojawiły się pierwsze polskie organy B1.
Trafiłem do Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Słupcy .…Oczywiście, uczyłem gry na akordeonie.

W Słupcy, i nie tylko, były w ówczesnym czasie bardzo rozwinięte zajęcia pozalekcyjne. W szkołach po lekcjach prowadziliśmy chóry, zespoły muzyczne, był teatr i oczywiście wszelkiego rodzaju zespoły sportowe. Za prowadzenie tych zajęć otrzymywaliśmy grosze, ale zajęcia były. Do dzisiaj nasi wychowankowie je wspominają… Dzisiaj nie ma nic…

To było chyba w sierpniu 1979 roku, kiedy Jasiu Jasiński powiedział mi, że do Miejskiego Domu Kultury w Słupcy wrócił, po wojsku, Jarek Piotrowski (właściwie to on ma na imię Ryszard, ale wszyscy mówili i mówią na niego Jarek). No więc Jarek i Jasiu szukali ludzi, „bo chcemy coś pomuzykować”. Zaczęliśmy się spotykać, wieczory były długie… W październiku powstał Słupecki Kwintet Akordeonowy, w składzie znalazły się, obok akordeonów, dwie gitary, perkusja i dwie wokalistki. Ten zespół dość szybko przekształcił się w typowy zespół akordeonowy. I przetrwał już 35 lat…

Zawsze czułem taką wewnętrzną radość z zespołowego muzykowania. Muzyka, chęć kształcenia się, praca – to były elementy, które nas mocno łączyły. Każdy z nas coś wnosił, muzycznie i w kwestiach, powiedziałbym, ludzkich. Nie było sytuacji, by próba się nie odbyła, bo nas nie było. My byliśmy, jesteśmy, grupą koleżeńską, przyjacielską. Naturalnie, decydowała osobowość Jarka, jego muzykalność, jego umiejętności gry, do których chcieliśmy się podciągnąć. Był liderem i my to akceptowaliśmy. A potem były trzy płyty, teledyski, dziesiątki koncertów, także zagranicznych jak choćby kilkakrotnie w niemieckim Herne.  Ważne były też kontakty towarzyskie; myśmy się spotykali rodzinami na „warsztatach” wyjazdowych. I – co ważne – do dzisiaj to wszystko robimy bezinteresownie…

Fantastycznych ludzi po drodze spotkaliśmy. Pamiętam nasz strach przed profesorem Włodzimierzem Puchnowskim, niekwestionowanym guru akordeonu w Polsce, kiedy spotykaliśmy go w czasie konkursów akordeonistów. Zwłaszcza, że profesor Puchnowski zawsze w jury zasiadał. I pomyśleć, że w ubiegłym roku właśnie profesor Puchnowski był promotorem pracy doktorskiej Jarka.

Albo profesor Jerzy Kaszuba   Kiedyś na przeglądzie zespołów akordeonowych w Międzyrzeczu zagraliśmy walca z „Maskarady” Arama Chaczaturiana. A tu pan profesor nas wzywa. My od razu zaczęliśmy, w popłochu tłumaczyć się, że kłopoty mamy z repertuarem, że coś tam, coś tam. A on spokojnie: - Panowie, żeby zagrać tego walca, trzeba coś umieć…

Zawsze znalazł się ktoś, kto z jednej strony uczył nas pokory, a z drugiej – podrzucał do góry, dawał rady i dobrym słowem nas motywował… Ukłony należą się Tadeuszowi Bugajakowi, nauczycielowi akordeonu w Państwowej Szkole Muzycznej w Inowrocławiu, profesorowi Henrykowi Krzemińskiemu z Akademii Muzycznej w Poznaniu, wspomagającego nas repertuarem…

Czy dzisiaj, po 35 latach wspólnego muzykowania, czegoś nam brakuje? Myślę, że czasu i spokoju, by przyjść na próbę i nie spiesząc się poćwiczyć, a przy okazji nagadać się, pośmiać. Bo w udanym muzykowaniu zespołowym decydujące znaczenie mają związki emocjonalne, łączące muzyków. 

 
REKLAMA:

Relacje

Zapowiedzi

Partnerzy KDK